Jak to się zaczęło? Pierwsze spotkanie z Fiatem 126p
Wyobraźcie sobie, że to było dokładnie w 1985 roku, kiedy po raz pierwszy w rękach mojego mentora, pana Janka, pojawiła się mała, niepozorna sylwetka Fiata 126p. Pamiętam, jak z zafascynowaniem gapiliśmy się na ten cichy, czterocylindrowy silnik, który wyglądał jakby był zrobiony z klocków Lego. Dla mnie to był wtedy samochód jak koń mechaniczny, z którym można było jeździć po całym mieście za kilka tysięcy złotych. Aż trudno uwierzyć, że ten maluch, uważany za symbol epoki, był tak prosty, a zarazem pełen tajemnic technicznych. Kiedyś, żeby go naprawić, musiałem nauczyć się podstawowych rzeczy, takich jak regulacja gaźnika czy wymiana rozrządu – to były czasy, gdy każda naprawa była wyzwaniem, a jednocześnie wielką przygodą.
Najbardziej utkwiło mi w pamięci, jak podczas pierwszej naprawy wymieniałem gaźnik. Ten model był szczególnie awaryjny, a w tamtych czasach nie było jeszcze internetu, żeby szybko znaleźć instrukcję. Musiałem polegać na własnej intuicji, a potem na radach starszych mechaników. Wiesz, to była inna epoka – samochód był prosty jak budowa cepa, a naprawa wymagała cierpliwości i trochę polowej roboty. Mówiąc szczerze, to właśnie od tego momentu zaczęła się moja przygoda z motoryzacją, którą potem pielęgnowałem przez kolejne cztery dekady.
Era Polonezów i pierwsze zachodnie auta – zmiany w branży
Kiedy w latach 90. do mojego warsztatu zaczęły trafiać Polonezy, wszystko nabrało nowego blasku. Polonez Caro, który zadebiutował w 1986 roku, był jak ogromny krok naprzód – od prostych konstrukcji do bardziej skomplikowanych układów. Pamiętam, jak kiedyś w środku lasu, na odległej wsi, naprawiałem Poloneza z silnikiem od kosiarki. Klient przyniósł mi go z nadzieją, że uda się go uratować, bo samochód się po prostu rozpadł. Musiałem wymienić cały układ zapłonowy, a przy okazji nauczyłem się, jak ważne jest odpowiednie ustawienie rozrządu. W tamtych czasach wymiana rozrządu kosztowała może 50 zł, a dziś to już wydatek rzędu setek złotych.
W tym okresie zacząłem też dostrzegać, jak branża motoryzacyjna zaczyna się zmieniać pod wpływem zachodnich aut. Na początku pojawiły się Volkswageny, Opel Astra, a potem japońskie modele – Toyota, Honda. To był przełom, bo samochody zaczęły być coraz bardziej skomplikowane. Komputer pokładowy, który jeszcze kilka lat wcześniej był nie do pomyślenia, wkrótce stał się standardem. Pamiętam, jak z początku byłem trochę sceptyczny, bo wciąż wolałem tradycyjne układy, ale szybko musiałem się dostosować. Diagnostyka komputerowa to jak stetoskop dla mechanika – dzięki niej można szybko znaleźć problem, zamiast grzebać pod maską na ślepo.
Technika i naprawy na przestrzeni lat – od bębnowych hamulców do systemów ESP
W latach 90. i na początku nowego millenium, branża poszła w kierunku coraz bardziej zaawansowanych technologii. Wtedy jeszcze większość samochodów miała hamulce bębnowe z tyłu, które wymagały regularnej konserwacji i ustawiania. Pamiętam, jak raz podczas wymiany klocków w Polonezie, jeden z bębnów się zacierał, bo układ był mocno zużyty. Później pojawił się układ ABS – to była prawdziwa rewolucja, bo nagle hamowanie stało się bezpieczniejsze, a samochód bardziej przewidywalny na śliskiej nawierzchni. Wtedy jeszcze nie mieliśmy tak zaawansowanych systemów jak ESP, ale wkrótce pojawiły się też systemy stabilizacji, które chroniły przed poślizgami i przewróceniem auta.
Technologia nieustannie się rozwijała. W 2000 roku, kiedy zacząłem naprawiać pierwszy samochód z wtryskiem paliwa, wiedziałem, że to kolejny krok. Wymiana wtryskiwaczy, regulacja układu zapłonowego, czyszczenie przepustnicy – to wszystko wymagało nowego podejścia. Było też więcej elektroniki – czujniki ciśnienia, temperatury, sondy lambda, które monitorowały pracę silnika. Dziś, kiedy patrzę na Teslę, aż trudno uwierzyć, jak bardzo poszliśmy do przodu – tam wszystko jest cyfrowe, a silnik elektryczny to jak serce auta, które bije bez zużycia tłoków i rozrządu.
Techniczne szczegóły, które pamiętam jak własne dłonie
Przez te wszystkie lata zgrzytałem zębami na różne awarie, ale najbardziej zapadły mi w pamięć szczegóły techniczne. Na przykład, gaźnik – ten starszy model był najbardziej awaryjny, bo lubił się zatkać lub zaciąć. Wymiana rozrządu w 80. roku to była raczej prosta sprawa, bo pasek miał swoje lata, a wymiana to była kwestia godziny. Układ zapłonowy, z kolei, to była prawdziwa sztuka – ustawianie cewki, kopułki, później cewki wysokiego napięcia. Hamulce bębnowe wymagały regularnego ustawiania szczęk i regulacji. W latach 2000. pojawił się układ wtrysku paliwa – wtryski, czujniki, komputer, wszystko musiało działać jak jedna, dobrze naoliwiona maszyna. Potem była jeszcze katalizator, który miał za zadanie ograniczyć emisję zanieczyszczeń, i systemy sterujące, które jeszcze bardziej skomplikowały mechanikę.
Nie powiem, byłem z tego dumny, bo to wszystko wymagało nieustannego dokształcania się. Czytam teraz o bateriach litowo-jonowych, bo to przyszłość – a wtedy, gdy w 2019 roku pierwszy raz naprawiałem samochód elektryczny, poczułem, że wkraczam na zupełnie inny poziom. To jak przejście z roweru na motor – jest moc, jest wyzwanie, ale też odpowiedzialność. Sam silnik elektryczny, bez tłoków i rozrządu, to czysta elektronika, którą trzeba rozumieć od podstaw.
Osobiste historie, które zostaną na zawsze
Przez te czterdzieści lat miałem mnóstwo niecodziennych sytuacji. Raz klient zostawił w samochodzie żywego koguta, bo myślał, że to jego talizman na szczęście. Kogut miał się świetnie, aż w końcu musiałem go wypuścić na wolność – a samochód był pełen odgłosów jak w gospodarstwie. Innym razem, w środku lasu, naprawiałem Poloneza, który nie chciał odjechać, bo padł układ zapłonowy, a nie było pod ręką części. Na szczęście, z pomocą innych mechaników i własnej pomysłowości, udało się go uruchomić i wrócić do cywilizacji. A najważniejsze, że zawsze w tym wszystkim towarzyszył mi entuzjazm i pasja, bo dla mnie samochody to nie tylko maszyny, ale kawałek historii, którą sam tworzyłem na własnej skórze.
Patrząc w przyszłość – elektryki i co dalej?
Przyznam szczerze, że nie jestem do końca przekonany co do przyszłości, bo elektryki to jak rewolucja przemysłowa w motoryzacji. To inny świat – cichy, szybki, z systemami bezpieczeństwa, o których jeszcze 10 lat temu mogliśmy tylko marzyć. Jednak patrząc na to, jak rozwijają się baterie litowo-jonowe, i jak coraz więcej samochodów elektrycznych pojawia się na ulicach, zaczynam się zastanawiać, czy to nie jest po prostu kolejny etap ewolucji. A może tak jak kiedyś z gaźnikami, i tym razem trzeba będzie się nauczyć nowego języka – języka elektroniki i programowania. To trochę jak nauka nowego zawodu, bo mechanik przyszłości to nie tylko złota rączka, ale i programista, i inżynier systemów bezpieczeństwa.
Wyobraźcie sobie, że za kilka lat, kiedy odchodzić będziemy od silników spalinowych, nasz warsztat będzie musiał zmienić swoje oblicze. Może nawet stanie się takim centrum technologii, gdzie nie tylko naprawimy auto, ale też je zoptymalizujemy, zinformatyzujemy. Na razie jednak, z perspektywy starego mechanika, czuję trochę sentymentu do tych czasów, gdy wszystko było prostsze i bardziej namacalne. Ale jak mawiał mój dawny kolega, Na drodze nie ma miejsca na sentymenty, jest tylko przyszłość.
A wy? Macie swoje wspomnienia z dawnych czasów? A może już jeździcie na elektrykach? Chętnie posłucham waszych historii, bo ta branża, choć zmienia się nieustannie, wciąż jest pełna pasji, wyzwań i niespodzianek. I jedno jest pewne – motoryzacja, tak jak życie, to nieustanna ewolucja, którą warto przeżywać z uśmiechem i ciekawością.